- Proszę bardzo, oto pani reszta. - kasjerka
wyciąga ku mnie swą pulchną dłoń a jej okulary o okrągłych soczewkach zjeżdżają
niemal na sam czubek nosa.
Odbierając klejnoty porywam z lady foliową
torbę wypełnioną butelką z wodą i chlebem.
Mężczyzna za mną wzdycha cicho. Wiem, że
moje wyjątkowo powolne ruchy działają mu na nerwy. Słyszę, jak niespokojnie
wystukuje butem szybki rytm, którego dźwięk rozchodzi się po ciasnym
pomieszczeniu sklepu. Chociaż, o czym ja tu mówię? To wcale nie jest tylko mała
powierzchnia a zwykła klitka. I pomyśleć, iż ktoś wyjątkowo pomysłowy upchnął
tu kilka długich półek z porozkładanymi produktami. Czekając aż maszyna wypuści
na wolność mały druczek potocznie zwany paragonem stałam niczym struna usilnie
ignorując chuchanie osoby tuż za mną. Jego oddech śmierdzi cygarem. Oby tylko
ten zapach nie przeszedł na mnie.
Gdy tylko dźwięk druku ucicha otrzymuję
upragniony skrawek papieru, by… by zaraz wyrzucić go do kosza stojącego tuż
przed wejściem.
Odchodzę od brudnej i lepkiej lady kierując
się w stronę drzwi. Po pierwszym kroku mijam kolejną osobę stającą w kolejce -
kobietę, która rozgląda się po półkach z najtańszym możliwym pieczywem. Przy
drugim na moment przestaję oddychać, gdy dostrzegam na wpół spleśniałe owoce
pomarańczy. Stawiając ostatni krok zaciskam palce na klamce. Pod paznokciami
zbiera mi się czarny brud. Same ręce są w nie lepszym stanie. Lekko poharatane
- tu i ówdzie maleńka blizna.
- Dobranoc. Miłego wieczoru. - mówi kobieta
za kasą a jej aura rozbłyska delikatnym różem.
Zachowując na twarzy przybraną wcześniej
maskę kiwam głową i wychodzę.
Dłużej nie mogłaś tam sterczeć?
Ach, dawno się nie odzywała.
Podziwiałam
wnętrze. - odpieram
Ciekawe czego? Tej rozpadającej się meliny? - siedząca
w mojej duszy osoba śmieje się szyderczo. - Wiesz idealnie tam pasujesz,
chodząca porażko.
Puszczam jej-swoją obelgę mimo
uszu. Zaciskam pięści, torba szeleści, gdyż macham nią to w przód, to znów w
tył. Nie mam zamiaru dać alter-ego żadnego powodu do satysfakcji. Absolutnie
żadnego.
Unosząc głowę napotykam wzrokiem lśniący
księżyc przesłonięty niemal czarnymi chmurami. Zbiera się na deszcz.
Wieje chłodny wiatr, więc przyspieszam
kroku jednocześnie przygryzając dolną wargę. Ostatnimi czasy ten nawyk wszedł
mi w krew tak, że czasem nawet czuję na ustach jej metaliczny smak.
Masywne buty nie zapadają się w miękkim błocie.
Momentalnie przypominam sobie o tym, w jaki sposób zdobyłam swoje dotychczasowe
ubranie - ciemne przylegające spodnie z równie obcisłą bluzą z kapturem. To
wtedy po raz pierwszy coś ukradłam. Bynajmniej świadomie. Z początku wcale nie
chciałam tego robić, jednak coś kazało mi zachować anonimowość, czyli o n o r
m a l n y m życiu wśród ludzi mogłam
sobie, co najwyżej pomarzyć. Ale wracając do wątku… ciuchy podebrałam jakiemuś
staruszkowi podróżującemu z drewnianą przyczepą. Nawet teraz pamiętam zgrzyt
starych kół, dzięki któremu nie musząc się specjalnie wysilać przy maskowaniu
swojej osoby porwałam lniany worek z ubraniami. Jemu na pewno nie będą
potrzebne. W końcu to d a m s k i e rzeczy.
Od kilku dni alter-ego zaprzestała częstego
odzywania się. Ostatnio obwieściła tonem pełnym grozy charakterystycznej dla
horrorów, iż przyjdzie, gdy nadarzy się ku temu dobra okazja. Jak to określiła
nie zamierza tracić czasu na oglądanie świata moimi zaszklonymi oczami.
Po kilku minutach marszu czuję na twarzy
spadającą kropelkę wody. Kap, kap jeszcze jedna. Kap i kolejna. Unoszę dumnie
podbródek w górę i nadaję swojemu krokowi sprężystości, co by nie wyglądać, jak
powstały z ziemi umarlak.
Słońce
już dawno zeszło z niebieskiej sceny kryjąc się za horyzontem. Było ciemno a
ja… ja tkwię samotnie w głębi lasu, gdzie mam swoją kryjówkę.
Przełykam głośno ślinę.
Błagam, nie teraz.
Na moment zamieram w miejscu ocierając
mokrą od deszczu twarz. Zaciskam zęby dopóki nie czuję bólu w szczęce. Biorę
głęboki wdech, który urywa się w połowie. Ponownie staję nieruchomo i… uciekam.
Szaleńczo pędząc przed siebie przedzieram
się przez chaszcze w kierunku wydeptanej ścieżki. Szyszki chrupią pod naciskiem
moich stóp. Staram się zapewnić płucom jak największą ilość powietrza. Siłą
woli nakazuję im pomagać mi w oddychaniu, jednak te nie chcą nic robić bez
zapłaty - palącego bólu w piersi.
Chłodny wiatr wbija mi w twarz niewidzialne
igiełki, gdy czuję TO. Oślizgły d o t y k
cienia.
Otwieram usta w niemym krzyku. Moje serce
bije na najwyższych obrotach niemal obijając się o inne wewnętrzne części ciała.
Spoglądam za siebie i zaraz żałuję tej
decyzji. Za sobą, bowiem dostrzegam czarną, kleistą maź sunącą na tyle szybko,
bym poczuła na plecach zimny dreszcz.
Zmuszam mięśnie do szybszego poruszania
się. Po skroni spływa mi kropelka potu, którą zaraz ocieram.
Cień wciąż goni odcinając mi możliwość
skrętu w lewą stronę. Cały czas nakierowuje mnie na własny tor.
Dyszę ciężko, zupełnie przestając myśleć.
Racja
nie myślę
ja czuję.
W uszach słyszę własne bicie
serca.
Księżyc zostaje zakryty przez ciężkie
chmury, gdy z rozpędu wbiegam na małą polankę przeciętą strumykiem. Woda
rozbryzguje na wszystkie strony, kiedy przedzieram na drugi brzeg. Właśnie
wtedy cień zatrzymuje się a ja zaczynam czuć bijący od niego (o ile to możliwe)
smród.
Maź rozpływa się formując cztery czarne
napakowane sylwetki. Ich kontury rozpływają się lekko upodabniając się do
ciemności nocy.
Uświadomiwszy sobie, że ucieczka nie ma
sensu zmuszam ciało do absolutnego posłuszeństwa i nie pozwalam mu ruszyć się ani o milimetr. Mrużę oczy chcąc lepiej dostrzegać wroga.
Cienie ustawiają się w kręgu tak, iż jestem
w jego centrum. Zataczają złowrogie koło świdrując mnie ledwo widzialnymi
oczyma. Ich poruszaniu nie towarzyszy żaden dźwięk. Po prostu suną kilka
centymetrów nad ziemią.
Spinam mięśnie gotowa na atak jednocześnie
szukając wzrokiem czegoś, co mogłoby posłużyć mi za broń.
Wtem jedno ze straszydeł niespodziewanie
wychodzi z kręgu skacząc wprost na mnie. Odruchowo odsuwam się w bok a rękoma
podtrzymuję zmaterializowany cień, by po chwili odrzucić go daleko w tył. Jego
dotyk pozostawia na moich dłoniach nieprzyjemne mrowienie.
Nadskakują kolejne maszkary. Raz po raz
upadam na ziemię nie pozwalając im się złapać. Brudzę sobie twarz, czuję
pieczenie na otartym o skałki policzku. Nie mogę dać im przewagi i się
zdekoncentrować. Odturlam się na drugą stronę, gdy ostro zakończone palce
Cienia ze świstem wbijają się w podłoże tam, gdzie jeszcze przed sekundą
znajdowała się moja głowa.
Podpieram się na kolanie i rzucam w
kierunku solidnie wyglądającego kawałka gałęzi.
W końcu staję na równe nogi. W lewej dłoni
dzierżę swój drewniany miecz, prawą zaś wyciągam w bok, by móc się zasłonić w
razie niespodziewanego ataku.
W co się bawisz, Pani? Ja
też chcę.
Słyszę w głowie ten upiorny
szept. Otwieram szeroko oczy a z mojego gardła wydobywa się niski, gardłowy
dźwięk.
Nie!
Przestań!
Kiedy to takie zabawne.
Rozpraszam się a czarny stwór
zamachuje się swoją ociekającą ciemnością łapą i z niewyobrażalną siłą posyła
mnie na pobliskie drzewa, które łamią się pod moim ciężarem.
Wraz z uderzeniem wypuszczam z płuc całe
powietrze, jakie mam. Oddycham spazmatycznie łapiąc się za obolały bok. Z
pewnością mam pogruchotane co najmniej dwa żebra.
Dygocząc podnoszę się a kolejny potwór
skacze w moim kierunku. Wrzeszcząc roztrzaskuję mu gałąź na piersi i odlatuję
na dobry metr. Zatrzymuję się szorując stopami po piachu. Między nami unosi się
chmura kurzu.
Kolejny atak następuje zza pleców. Ledwo mam
czas na zasłonięcie twarzy rękoma a znów zaryłam o mokrą ziemię.
Dostajesz niezłe baty. Wiesz,
jakie to śmieszne?
Ignoruję głos.
Po chwili nadchodzi kolejny cios. Nie mam
sił. Czuję jedynie ból promieniujący z okolic brzucha. Przewracam się na drugi bok kaszląc krwią. Czerwona ciecz barwi glebę, przylepia się do moich włosów,
spływa po brodzie.
Zaczynam niewyraźnie widzieć.
Cztery potwory stają nade mną gotowe zakończyć potyczkę.
Jesteś żałośniejsza niż myślałam.
Nareszcie przejmuję kontrolę nad Twoim ciałem.
Sprawiam, że dziko wrzeszczysz.
Sprawiam, że się podnosisz.
Sprawiam, że w twoich oczach płonie żądza krwi, którą tak bardzo
kochasz.
Nawet nie pamiętasz, jakim przyjemnym uczuciem jest zadawanie bólu.
Ale to dobrze, bo teraz ja
nareszcie przejmuję kontrolę nad Twoim ciałem.
Steruję Twoimi dłońmi, na których kumuluję Moc Cieni.
Tę, która teraz obraca się przeciw Tobie.
Rozszarpujesz gardła.
Odrywasz części ciała.
Dusisz.
Depczesz.
Zabijasz.
Chociaż nie na długo.
Pokonując wrogów padasz na ziemię.
Więc taki jest nasz limit?
Niech będzie.
Wkrótce wrócę, gdy twoje życie będzie zagrożone.
A wtedy znów
nareszcie przejmę kontrolę nad Twoim ciałem
i uczynię je swoim, o Pani.
***
Ohayo! Dziś mamy rozdział poświęcony jedynie Shado. Ostatnio rozpisałam sobie cały plan "Wirusa", więc wszystko jest ustalone (nawet następna saga :D). Wpadłam nawet na pomysł dodania nowego bohatera, ale od tego jeszcze dzielą nas lata świetlne. Póki, co zostajemy przy "Wirusie" i czekamy na dalszą akcję ;)
Mata ne! Do poniedziałku!
O.O A niech mnie Natsu kopnie! Genialnie opisujesz takie sytuacje! Zwłaszcza kiedy do akcji wkroczyło alter-ego! Błędów nie widziałam, ale nie jestem specjalistą w ich wyszukiwaniu, więc nic straconego :P
OdpowiedzUsuńZ niecierpliwością czekam na kolejny rozdział!
Bardzo, bardzo dziękuję za kolejną nominację :D to tak strasznie cieszy... tylko będę mieć problem z wymienieniem 11 innych autorów. Na bierząco jestem z dwoma blogami a resztę (takich już bardziej znanych) czytam raz na dłuższy czas. Co mam z tym zrobić?
UsuńDobra teraz muszę wszystko nadrobić!
OdpowiedzUsuńLaxus: U Czarnej to nie ma aż tak dużo jak u Moni-chan, bo gdybyś chciała u niej nadrobić to chyba mózg byś nadwrezyla.
*wyciąga Tytana* Jakieś ostatnie słowa?
Laxus: Gomenasai!!!! *dostaje patelnią*
No i po kłopocie :D Teraz skomentować! Więc rozdział bardzo ciekawy zwłaszcza, że opowiada o Shado ^^ A to jej alter-ego wredne! Na stos z nim!